czwartek, 21 sierpnia 2014

Kupa dźwięków i co o niej myślę #2 - Kimbra - The Golden Echo

Została okrzyknięta "the mad scientist of pop", w jej muzyce odnajdujemy dosłownie wszystko, można ją kochać lub nienawidzić, a ona sama nigdy nie przestaje zaskakiwać.








































Stała się rozpoznawalna dzięki "Somebody that I used to know" nagranemu wraz z Gotye.

Jej debiutancki album "Vows" z 2011 roku był eksplozją dźwięków, zmieniającą kierunek z każdym trackiem. Nie da się zaszufladkować Kimbry. A jeśli ktoś spróbuje, osobiście uduszę. C:



























Według mnie najlepsza strona tego dzieła została ujawniona jeszcze przed jego wydaniem. Piosenki przedpremierowe są wciąż moimi ulubionymi.

Wiele osób mówiło o "nowej Kimbrze" i tym, że jej styl się mocno zmienił, ale... czy ktoś, kto nigdy się nie sprecyzował może zmienić styl? Spójrzmy prawdzie w oczy. Nie mogę jednak zaprzeczyć, że nowe kawałki mają w sobie więcej elektroniki, niż te z "Vows". 

Pierwszym opublikowanym singlem było "90s music", które nieźle wystraszyło fanów. Wielu z nich zastanawiało się, czy to jest nowy kierunek w twórczości Kimbry Johnson. Brzmi dość ciekawie, ale w ogóle nie przypomina... no właśnie, co tu jest nie tak?





Później wokalistka przyznała w jednym z wywiadów, że ten utwór był żartem.
Jest to track drugi albumu.


Płytę rozpoczyna natomiast "Teen Heat". Ten spokojny kawałek na początku niezbyt przypadł mi do gustu. Jednak jego refren niespodziewanie porywa, co jest według mnie niesamowite.

Trzecia piosenka to "Carolina". Rytmiczna, lecz bardziej melodyjna i... Kimbrowa, niż poprzedzające ją "90s music". Jedna z lepszych, pomijając te przedpremierowe.

"Goldmine" spotkało się z nie lada uznaniem wśród fanów. Ma inny charakter, niż reszta utworów. Powolna, wprowadzająca w charakterystyczny klimat. Podoba mi się.

5, czyli moje ukochane "Miracle"! Jedna z przedpremierowych. Moi są siedzi mają jej zdecydowanie dosyć. W dniu amerykańskiej premiery albumu ukazał się do niej klip. Została w nim  użyta przearanżonwana wersja utworu, ta jednak też ma swój urok.



"Rescue Him". Cóż, długo się do tego przekonywałam. Zniechęcał mnie pewien fragment w połowie utworu, gdzie cały skład leci oktawami, a ja jestem zrażona to tego typu aranżacji. Ale zaraz po tym fragmencie następuje najpiękniejszy moment utworu, więc odnoszę czasem wrażenie, że taki efekt był zamierzony. Czekam na te okropne oktawy, by usłyszeć niesamowitą modulację.

Po nim następuje krótkie interludium w starym stylu. Tylko gitara i głos, zero elektroniki. Dziwna i niespodziewana retrospekcja.

Kolejna piosenka to "Madhouse". Była ona wykonana jeden raz przed premierą na koncercie w Brazylii. Byłam pewna, że mi się spodoba jeszcze przed usłyszeniem wersji studyjnej (a należy wziąć pod uwagę, że koncertowe wykonania Kimbry często diametralnie różnią się od studyjnych, jak było też w tym przypadku). Aranżacja w stylu wczesnego Michaela Jacksona wręcz nie pozwala na stanie w miejscu.

Następny numer to coś zupełnie niespodziewanego, czyli "Everlovin' Ya", w którym udziela się Bilal, znany z szerokiej skali głosu. Takiego brzmienia nigdy w życiu nie słyszałam. Wszystko jest tu niebanalne i w absurdalny sposób harmonizujące. Bardzo ciekawe doświadczenie.

Numer dziewiąty to "As You Are". Wspaniały utwór, który adoruję na równi z tymi sprzed premiery. Jest to odskocznia od tego całego szaleństwa, w którym braliśmy udział dotąd. Aranżacja jest prosta, a zarazem piękna. Doskonałe do wyciszenia się.

10 - "Love in High Places". Singiel, ten najspokojniejszy. Jeden z fanów stworzył do niego genialne lyric video, które stało się ostatecznie oficjalne:




"Nobody But You", tego też moi sąsiedzi mają dosyć, bo za wcześnie się ukazało. Składa się jakby z trzech segmentów, które różnią się całkowicie aranżacją. Naprawdę dobry pomysł.

"Waltz Me To the Grave". Metrum 7/4 (Morskiego Kota zawsze jara niestandardowe metrum) sprawiło, że instantowo ten utwór polubiłam. Nie wiem, co jeszcze napisać na jego temat, jest po prostu dobry.

Teraz tracki bonusowe wersji deluxe. Tych jest aż trzy.

Pierwszy z nich to "Slum Love". Charakterem przypomina "Limbo" z pierwszej płyty. Na początku mi się nie podobało, ale była to jedynie kwestia paru odsłuchań.

"Sugar Lies" brzmi jak typowo girlsbandowy utwór. Tyle, że o wiele lepszy... bo to Kimbra.

No i mój ulubiony bonus, czyli "The Magic Hour". Zakochałam się od pierwszych dźwięków. Refren chwyta za serduszko.








Podsumowując:

Album jest bardzo dobry. Nie wiem, czy potrafiłabym stwierdzić, który był lepszy, ten czy poprzedni. Oba są na tak samo wysokim poziomie. Może i styl Kimbry się zmienił, ale jedna rzecz na pewno pozostała: jej nieprzewidywalność. Bo kto by pomyślał, że teraz będzie grała właśnie tak?



Koniec kolejnej super nieprofesjonalnej recenzji. Wyszła dłuższa, niż ostatnio.
Dostałam kilka pozytywnych komentarzy na temat mojego stylu pisania, więc na razie nie będę przy nim kombinowała. Mam nadzieję, że się podoba. :)

Pozdrawiam, Morski Kot.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz